zdjęcie

zdjęcie Mila

zdjęcie Isaac Sibecas

zdjęcie Isaac Sibecas

zdjęcie Mila

wiersze luzem

smok

Płynie po suficie jak chiński lotniskowiec.
Zawieszony pod jego brzuchem lecę razem z nim.
Z okna do pokoju, z ulicy na skos. Pilnuje mnie.
Mojego położenia wzdłuż nieoczywistych krawędzi,
racjonalnego strachu, którego nie mogę się pozbyć
ale muszę go przetrwać. Wmawiać sobie, że minie.
Zasnąć nie dam rady chociaż oniryczny ogród,
nad którym błądzimy,
jest tylko moim antygrawitacyjnym snem.


utknąłem w tym śnie

Otulam się ośmiornicą własnych rąk przez plecy.
Wzdłuż lini łydek, uda miażdżę ciepłą poduszką.
Skóra staje się cienka jak plaster farby i czuła.

Krew napiera rozsadzając naczynia wewnętrzne.
Tkanka kołdry ewoluuje w dłoń kobiety,
która uspokaja bezpiecznego chłopca.

Na suficie różowy smok okna przepływa przez głowę,
a szybko rosnące na dłoniach włosy łapią powietrze.
Wytatuowany belzebub przecina krawędź pokoju
gdy kaczuszki w pontonach strzelają w kosmos.

Zaklejone synapsy generują wulkany serotoniny
w wyschniętych szczelinach oblepione smołą kurzu.
Tłumią naturalne reakcje na ruch czy słodki tlen
gdy roztrzaskuję nad nimi szklaną kulę głowy.


stylówka

bierzemy z buta pierwszą dzielnicę
w drugiej nieco z boku nad rzeką drapiemy Nutrie
wiatr wieje nam pod czapką, cień znika za wieżowcem
czarna rzeka pynie, wpływa na wzgórze, na skarpę na nas
szpieg z krainy deszczowców i święty mikołaj rozbijają krę nocy
swoim kolorowym pomponem i fajką niepokoju
jedna pętla, druga pętla, pasy, skok i tunel
prawie się spinamy w idealnej pętli połamanego wymiaru


Babarua

Stoi tam. Pod ścianą. Mówi mi, że jestem,
że nigdzie nie odszedłem. Jeszcze.
Że siatkówka mózgu nie odkleja się od mięsa.

Kotwica bezpieczeństwa zaczepiona wokół
jej kolorowej chusty i świetlistych oczu
patrzących na mnie jak na zagubione dziecko.
Jak latarnia podczas sztormu w opętanym pokoju.

Ubrana wyjściowo ale nigdzie się nie wybiera.
I ja gdybym nawet chciał też wyjść nie mogę.
Wplątany w jej długie, krępujące ręce, jestem
częścią tego pokoju, jej jadowitego oddechu.
Babarua na miarę naszych możliwości.
Nie pozwoli nam umrzeć,
sprowadzi nas na ziemię,
oddzielając grubym kocem od zwykłego strachu.


gwiazda

rzuciłem na ścianie garść gwiazd
patrzą na mnie, kłują w oczy, generują koszty
zlewają się i łączą w grupy na bladej tęczy cienia
mrugając ślepo sączą chorą ropę z dna

czarna gwiazda polarna na kuchennej ścianie
prowadzi do drugiej, pustej ale już bez słońca
magiczna gąbka pogorszyła sprawę
więc plamka w oku nabiera irytujących rozmiarów
rozlewa się aż pochłonie mnie, suka
tutaj mieszkam i pracuję obok stoi kosz
na śmieci niesegregowane, a vedle cicho leży
sterta odpadków posortowana grawitacją upadku
szukamy więc plastikowej torebki z kryształkami cukru,
który lepi nam ręce i słodzi receptory
ośnieża pomniki, transformuje kolory, oczarowuje brud

materace piętrzą się z każdym znalezionym argumentem
unosząc stopniowo ciało do białego jeszcze klifu
do nieba nieskalanego czerwonym winem do światła
gasnącego z kolejnym dostrzeżonym sentymentem


chodzimy

od rana, od piątku, może dłużej
pilnuję aby się nie zatrzymać
wtedy przestanie mi się wydawać

nie wstanę z podłogi, nie zadzwonię,
ty zaśniesz, ja usiadę w żołądku smoka
i nie znajdę ścieżki przez jego gardło

chodzę, chociaż krajobraz się nie porusza
nie opuszczam mieszkania ani pokoju
leżę na progu wczorajszej jutrzenki


czarna dziura

oplatam się ośmiornicą własnych rąk
szczelnie blokując dostęp powietrza
są dłuższe niż rano, nie mają końca
zarastają tatuażami z żyznej podłogi

matryca skóry koduje każdy kontakt
krew bulgocze jak serotoninowa zupa
tkanka kołdry jak dłoń kobiety
pacyfikuje bezpiecznego chłopca

w kokonie mięsa i krążących wyrazów
tworzę oszalały obieg zamknięty
w rogu pokoju, w cieniu drzewa okna
czekam na elektromagnetyczny oddech


ceregiele

nie zarzucę na plecy worka ceregieli
ciężkich odłamków niechcianych wizji
wierzę w zwykły pech gdy potykam się
na polnej drodze o własne nogi
zdzieram stopy idąc instynktownie
ścieżką impulsywnych dźwięków
wierzę w wino, które wlokę polaną
w zmarznięte dłonie i rozpalone czoło
ławkę pomiędzy drzewami i kilka gwiazd,
które przyszywam sobie jak własne dzieci


elektryczne hulajnogi

prosta droga prowadząca do celu jeśli zagłuszył ją
zabłąkany pomysł, nieodfiltrowany śmieć, okruch zwątpienia
wrzucony na globalną mapę miasta, doprowadzić może
na zamknięty po północy ale skatalogowany cmentarz

i już nie znam albo znam ostateczną współrzędną ale
zamykam oczy aby niczego sobie nie ułatwiać
nawet jeśli i tak każde położenie jest nieokreślone
zależne od chwili nieustannie zmieniającej się w czasie

masochizm racjonalnego wyboru natrafia na złą konstelację
albo co gorsza na cały niekorzystny horoskop i nic
nawet nie do ruszenia polarna gwiazda nie pomaga uniknąć
rozczłonkowania się o wierzchołek śmiertelnej góry oczekiwań

naturalnie chcę dotrzeć na miejsce tak po prostu
bez bólu czy problemu bez sensu nawet
byle w skrócie i nie na niby ale wskrzeszany
od wiosny kret buduje wewnętrzny kopiec
zakrywający słońce, gwiazdy i systemy gps

próbuję się więc przechytrzyć nie poruszając wcale
zdając jedynie na pragnienie, w którym każdy cel sam
wybiera drogę w moim kierunku, a ja
staję się jądrem przyciągającym wszystko. Nawet siebie
zamiast wybierać spośród tysiąca nieprzejezdnych dróg
stać się końcem każdego nieprzetartego szlaku

bez błędnie odczytanych znaków okołodrogowych
i pandemicznych skrzyżowań, który weźmie na swoje barki
potencjalną trasę stosując zewnętrzną, kosmiczną,
a może nawet boską nawigację nie uwzględniającą obaw,
braków w pamięci ani żadnego niekorzystnego wariantu


ślepa ucieczka

autobus miał być o 19:09 ale odjechał wczoraj
nie dotrę więc na miejsce, które sobie wymyśliłem
podobnie jak pretekst, cel i wyższość moralną

podpalam latarkę znalezioną w telefonie
ale matematyka przestrzeni również jest zmyślona
dlatego z każdej strony świecę sobie w oczy

gdybym chociaż ufał w grunt pod stopami
mógłbym zamknąć powieki i pobiec na ślepo
ale wiem na czym budowałem go pijany
nad piekłem pustym i głodnym wnętrzności

nie ruszę więc dzisiaj stąd i nie dotknę
żadnego pragnienia leżąc na przystanku
fantazjował będę o straconych puentach
oczekując bladego światła brzasku


O tym, że wszystko po sobie następuje

rano mnie tutaj jeszcze nie będzie
ani cienia na ścianie, ani następnego kroku
który może być ostatnim
który będzie i ostatnim

zabraknie jednak powietrza dryfującego przez ściśnięte gardła
które jutro będzie brudne od wszystkich słów gdy utkną
w nim i nie będą w stanie nazwać niczego naprawdę

za kilka godzin osoby nie przyjdą po naukę
ani nikt już nigdy nie zada dzisiejszych pytań
chociaż odpowiedzi stracą ważność wcześniej

i tej drogi do bieda sklepu też już nie będzie
przykryje ją śnieg, potem błoto aż w końcu trupy
i żółty słonecznik zamarznie na parkingu

a kiedy w końcu sąsiadom urodzi się krucha nadzieja
nie będzie nas tutaj najbardziej już wtedy jedynie
odbicie w szklanej gablocie z rozkładem jazdy pociągów
wytrzyma trochę dłużej nim w końcu ktoś pęknie


Brudna ściana

Dochodzę do ściany, której skóra pachnie
Strachem. Do muru dnia dzisiejszego.
Jej oczy są zamknięte ale oddycha
chociaż nie powinno jej tutaj w ogóle być.

Opieramy się. Skutecznie.
Ja o nią, ona wbija się w moje dłonie
próbując przewrócić.

Chora wyobraźnia rodzi przeszkody,
a teraz słyszę jak łapczywie przełyka
powietrze całą swoją niewygładzoną
naturą.

Nie potrafię jej obejść.
Mogę się jedynie przez nią przebić
Na siłę.


autohejt po śnie o brzoskwiniach

czuję, że się obudziłem ale nie otwieram oczu
nie opuszczam pełnej złudzeń formy przejściowej
nie oddycham albo naprawdę o tym nie myślę
nie muszę pamiętać co ważne, a co zblednie
w blasku światła iluzorycznych żaluzji

na rozbudzenie zgniatam sutki ból pomaga
na dobry początek przełykam gorzką ślinę
a na zmuszenie się do kolejnego kroku
cofam pamięcią do momentu narodzin
każde przebudzenie ma swoją cenę