zdjęcie

zdjęcie Mila

zdjęcie Isaac Sibecas

zdjęcie Isaac Sibecas

zdjęcie Mila

Wakacje w Avignon

rok: 2012
wydawca: Instytut Mikołowski
ISBN: 978-83-60949-10-8
gdzie kupić: Matras

w spirali zamętu

Struktura gęstniejących zakrętów
odzwierciedla chaos linii papilarnych
na mojej trzydziestoletniej dłoni.

Ulokowani w klaustrofobicznej kapsule,
która wyciska z nas nieświeże soki,
stanowimy grupę bezbłędnych turystów,
skupionych na konspiracyjnych gierkach.

Dławię się, ale w miarę bezpiecznie,
wyschniętą beztlenową przestrzenią
klimatyzowanego samochodu. Ostro
w prawo, ostro w lewo. Źrenica drga
jak złota rybka na wirtualnym pulpicie.

Za horyzontem zakrętu permanentny zachód
słońca. Niespełnione oczekiwania jako przykra
ale nieunikniona konsekwencja drogi na wprost
przed siebie.


gas oil dla spragnionych

Zatrzymujemy się pośrodku pustyni.
W samo południe wieje na oko
wschodni wiatr. Światło syczy
uwięzione w nie pierwszej tego lata
wyschniętej kałuży francuskich petów.

Ani nalewanie do pełna, ani picie do dna
nie zaspokaja naszego pragnienia. Podobnie
jak samoczyszczące się sedesy nie gwarantują
uśmiechu na twarzach pedantycznych sprzątaczek.

Benzyna wchłaniana przez podatną skórę
zużywa się szybciej niż ktokolwiek przed
podróżą, trzydzieści lat temu przypuszczał.

Mimo wszystko po raz kolejny
trzeba się jakoś odlać i zatankować.


rezerwa

Pulsująca dioda rezerwy dręczy
w kąciku oka jak zatrute żądło.
Energia jest głównie nieracjonalnie
wyczerpywalna. Jej strata
organicznie nieodwracalna.

W pewnym wieku i niezbędne
doładowywanie nic nie daje.

Prąd trafia w próżnię
nieorganiczną. Intelektualnie
porzuconą.


szlak

Szukamy w zasięgu płodnej wyobraźni,
precyzyjnych punktów orientacyjnych,
na których możemy zbudować w miarę
rozsądny plan na kilka dni, może lat.

Wspinamy się o drugiej nad ranem
na pogrążony w ciemnościach szczyt.
Nie znajdujemy jednak źródeł nadziei
ani schodząc w dół ani kierując się GPS-em.

Modlimy się do przypadkowych krajobrazów.
Na szlaku, na który wybierałem się z wiarą
we własne słabości i beton pod nogami,
który je utrwali, ocieramy się tylko o cel.

Zadowalamy się kamieniami. Substytutem
przereklamowanej nieśmiertelności.


warianty nad urwiskiem

Nad tym urwiskiem na powrót uczę się
podstawowych zahamowań. Metodą prób
i błędów, na które sobie pozwalam.

Lista możliwości topnieje. Ryzyko upadku
jest zbyt duże aby podejmować działania,
których nie kontroluję od samego początku.

Bezskuteczna próba wygenerowania
niezbędnych w takiej chwili pytań,
wywołuje strach. Ciekawy jestem
reperkusji braku ostatniego życzenia.

Tymczasem droga kręta lasem, pomiędzy
suchymi liśćmi zdechłe robactwo. Kolejne
urwisko, kolejny trudny moment bez planu.


cykady

Cykady kleją się do mojego ciała
jak ślimaki do soczystych liści.
Drgają wprawiając w ruch osłabione
narządy, powietrze wokół pulsuje.

Zabite cykady spadają z drzew
malując na trawie martwy deseń.
Chore ciało rozpada się i wsiąka
w nigdy nie dość żyzną glebę.

Staram się rozluźnić. Zamknąć oczy
i zasnąć. Wtedy cykady i szerszenie
wkręcają się we mnie wszystkimi
otworami coraz głębiej. Przesiąkam
gorzkim zapachem zapłodnionej ziemi.


***

Opadłem bezwładnie na kamienne dno.
Tafla wody przykryła stygnący korpus
kopulując z nim poprzez nawilżanie.

Piasek krępuje ręce. Jestem bezpieczny
i jednocześnie bezbronny. Pseudo
dekadencki w swoim niejednoznacznym
położeniu na granicy przetrwania bytów.

Unoszę się z każdą falą o kilka centymetrów
w głąb. Nie kontroluję lewitujących kończyn.
Staram się całkowicie zapanować nad oceanem.


***

Naiwny kształt szczęśliwego domu majaczy
nawet już nie na horyzoncie, ale i na dłoni
wyciągniętej przed siebie pod słońce.

Wyprawa w imię wiary do cudzego światła,
zawarta w bezpiecznej podróży na południe
jest tylko perwersyjnie zaplanowaną ucieczką,

od przekwitłego i zagłodzonego
ekosystemu własnego ogrodu.


lizanie policzków nocą w mieście Lyon

Zlizując łapczywie z policzków naskórek
ciepłego kurzu i stęchłego przemęczenia,
pozostawiam w tobie niezdrową ślinę,
cuchnącą niestrawionym tytoniem.

Miasto tej nocy upada na kolana.
Na czworakach wlokę się za tobą.
W Rodanie czerwone źrenice ryb
pijanych, boleśnie wyją do księżyca.

Upadam ponownie. Ciepły oddech
samochodów usypia mnie na trzeźwo.
Mając na uwadze wielkie przepowiednie,
na wszelki wypadek trzymam kurczowo
kciuki za szczęście lub piękny koniec
nieśmiertelnych dekadentów.


odpadanie

Odpadłem od pępowiny
matki pełnej pokarmu.
Spadam w dół do nieba,
bo piekłu nie podskoczę.


***

Zmęczony jestem.
Puste ulice zalane
słońcem.

Pusty już jestem,
zmęczone ciało zalane
w trupa.


sex w Avignon

Surowe i pod kątem, nagie ciała pachnące
winem, hamburgerami i benzyną bezołowiową,
rozpinają się nieprowokowane na murach i
rozpalonych maskach stukniętych citroenów.

Tam gdzie wysuszone w słońcu cienie padają na
białe koszule kreatywnych manualnie kelnerów,
tam napięte pośladki rozgniatają nieostrożne żuki,
których soki wypływają jak rozlana na stole kawa.

Z różnych krajów sutki wędrują po mieście
z mapą ale bez żadnego planu, bez tematu.
Moje piersi, twoje piersi, nasze wspólne latem
pstrykanie palcami.


czekanie na deszcz

Biały pył nawiany od morza skaził niebo.
Ostre drobiny pod paznokciami i powiekami,
wywołują ból w każdej czynności i rzeczy.
Kwarcowy welon ściska w gardle oddech.

Zdezorientowany brnę w tą burzę na ślepo.
Nie pomaga nawet różowe wino, ani próba
naukowego wytłumaczenia niepożądanych
zjawisk z naszym udziałem. Pozostała nam

modlitwa do Boga słońca, albo czekanie
na oczyszczający deszcz, który wypłucze
z nas nieusuwalne grzechy i wyschniętą
skorupę skompromitowanych założeń.


Beksiński (styczowi)

Ciało kruszy się jak wyschnięty chleb.
Za szczytem północy resztki cieni
blakną. Zdemaskowane złudzenia
nie mają możliwości aby zostać
wchłonięte przez domowe ognisko.
Nie mamy się więc czego obawiać.
Wytrwamy przy nich do końca.

Ściany zbliżają się do siebie. Czuję
bliskość miejsca, do którego chcemy
dotrzeć unikając zbędnych konsekwencji.
Konstelacja jest dzisiaj korzystna. Muzyka
niepokojąco przyjazna. Rozgryzam kolejne
anonimowe komentarze. Ostatecznie
docieram do celu, o który rozbijam się
śmiertelnie, zgodnie z planem nie licząc
ani na rozgrzeszenie, ani na pamięć
po kimś kto tak jak ty czy ja,
w pewnym momencie
żył.


nieopuszczanie

Odejdę z tobą, albo ty odejdziesz
beze mnie. Przejdziemy przez próg
naszego domu, heblowany nagimi
stopami na przekór bólu kości.

Będziemy odchodzić na przemian,
ja nocą, ty nad ranem, aby ktoś
pilnował nasze chore koty. Zrzucać
będziemy się z krzeseł przy kolacji
wytrącając wzajemnie z równowagi
jak osad na naszym drugim, trzecim
dnie. Wspólnie nie tak łatwo skłamać.

Skazani na siebie w zawieszeniu do
końca życia, nie boimy się zawahać.


pod kontrolą (krzychowi)

Chłopak z lustrzanką w pustym plecaku.
Rock and roll nigdy dotąd nie umierał
tak boleśnie. Słodkie jabłka z dzikiego
sadu gniją porzucone na poboczu drogi.

Na ulicy przetkanej kałużami Beaujolais,
z których niemieckie odbicia piją do dna,
czuję penetrującego raka snu i nerwicę
dnia jutrzejszego. Wyciągam aparat.

Lepiej zagrajmy. Ja powiem ci gdzie
warto się dzisiaj krwawo zabawić,
a ty wytłumaczysz mi, dlaczego
już nigdy nie zrobimy tego razem.

Nie bój się. Nie denerwuj mnie.
I tym razem wykiwamy śmierć.
Zobaczysz, jutro słońce po raz kolejny
i księżyc znowu, spadną tylko dla nas.


francuski bigos

Wczoraj tureckie toalety i niemieckie kieł-
baski na zautomatyzowanych kempingach.
Małże utopione w mleku i kraby zapijane
wodą. Piasek przyklejony do ust sprawia
kochankom ból. Upał odrealnia gesty.

Nienasycenie przyjmuje charakter ciągły.
Nie jest już przyczyną głodu, ale formą
permanentnego oczekiwania na cud
w prywatnej kapliczce małego namiotu.

W popołudniowej agonii przemęczenia
szukamy polskiego przepisu na miłość
francuską w drodze ryzykownych
eksperymentów harcersko kulinarnych.

Tnę, rżnę i patroszę.


czas

Dezorientuje mnie spadająca
z nieba biała gwiazda. Wciąż
jestem spokojny i w miarę
pewny pory dnia. Alkolacja.

Budzę się w tunelu. Nalewam
pierwszą szklankę wina. Znowu
daję sobie na powstrzymanie.
Patrzę jak trzęsie się krajobraz.

Bać się, nie bać?


co pamiętam dwa

Zeszyty w kratkę i zmiażdżonego
pięścią pająka na lekcji biologii.
Białe serwetki w cafe kryształowa,
niemieckie modelki wycięte z gazet.

Połowę imion kobiet, do których
dzwoniłem z budek telefonicznych.
Płot przez, który skakałem. Okno.
Na zmarszczkach pojawia się pleśń.

Dorośli smarkacze zaczynają tęsknić
za swoją zręcznie z waty uplecioną,
w każdy jeden szczegół uwikłaną
dziecięcą nieodpowiedzialnością.


mała destabilizacja (dereszowi)

Na końcu języka pulsuje cyniczny pęcherz
i niewypatroszona jeszcze świeża ironia.
Ciepłe bąble i świeże strupy pękają na ranie,
która nie ma czasu zagoić się ostatecznie.

Pozorna równowaga sił jest przedwczesna
i jak żaden inny stan podatna na rozkład.
Rozsynchronizowanie sztucznego porządku
szansą dla zaistnienia niestabilnych emocji.

Krucha norma prowokowana destrukcyjnym
absurdem zostaje rozbita i pokonana.
Prędzej czy później chaos wygrywa, a głos
rozsądku ginie strawiony przez antymaterię.


niepewne położenie w płynnych przestrzeniach

W kuchni brakuje krzeseł, na których
mógłbym się pewnie wesprzeć oraz
drzwi, przez które można by wyjść
zmieniając wszystko jedną decyzją.

W mieszkaniu bez łazienki i z wanną
przystawioną do ściany na korytarzu
nie można umyć brudnych stóp i twarzy
zregenerować witaminowym płynem.

Skaczemy do wirtualnej studni na stole
wygenerowanej cybernetycznym okiem.
Nurkujemy w niej szukając dna. Znowu
na godzinę wstrzymujemy oddech i puls.

Znajdę te drzwi to wypłynę.


dopasowywanie (człowiekowi dobrze ubranemu)

Sztywno osadzony w swoim garniturze
skrojonym na miarę czterowymiarowej
przestrzeni, nie wystaję ze tego pudełka
nawet na długość przyciętego paznokcia.

Rozsądnie dobieram kolory szminek
by posmakować każdej zachcianki.
Odrabiam straty wybierając wyżej
punktowany zestaw podchwytliwych
pytań. Za nami parę rund. Przed nami
kilka chwil, może lat.


desynchronizacja

Jest coraz cieplej nocą i chłodniej
w pełnym słońcu. Globalny skwar
nie przeszkadza w przymarzaniu
naskórka do ust i kory do drzew.

Drażnią mnie chaotyczne detale,
chociaż ich potrzebuję jak wódki.
Jestem obojętny na uderzenie.
Cios nie trafi drgającej struny.

Kakofonia przyjętych impulsów,
rozsadza przepełnione perony
obaw i czekające na interpretację
deficytowe doświadczenia. Nokaut.

Śniadanie zlewa się z kawą, lato
miesza krew z odwilżą. Sekundy
naśladują godziny, serce nie bije
czysto. Zanika rytm. Nietykanie.

Odklejam się od siateczki spotkań,
zaplanowanych degustacji. Czarne
zlewa się z szarym, zło ze strachem,
a pozorny grzech z iluzją zbawienia.


o mistrzowskich grach (batmanowi)

Bohaterzy mojej młodości mieli skrzydła.
Lśniące czarne płaszcze trzepotały gdy
ratując świat przed złym scenariuszem,
lansowali się w kolorowych komiksach.

Odpalam siłą woli rozbitą zapalniczkę. Palę
bez względu na nastrój. Grawitacja słabnie.
Pole magnetyczne rozpływa się po ciele
rozrzucając przypadkowo antagonistyczne
bieguny. Paintballowa biegunka. Wojna. Piwo.
Śmierć.

Orientuję się na niewidoczne ludzkim okiem
gwiazdy. Aktywuję uśpione pamięcią zmysły.
Generuję przed sobą projekcje z dzieciństwa,
rozglądając się za opcją, która mnie uratuje.

Dłonią trzydziestolatka precyzyjnie rozdzielam
figury. Szachownica nie zahamuje żadnej
strategii. Gram nie dotykając planszy. myślę
o błędach i mistrzowskich grach młodości.


Avignon

Ulicą Rue Thiers biegłem do szkoły z tornistrem
wypełnionym słodyczami zamiast podręczników.
Po drodze zaglądałem do mieszkań na parterze.
Wypatrywałem tajemnic unikając zdemaskowania.

Pielęgnowałem to dzieciństwo nieświadomie.
Przypadkowo nie dopuszczając do naturalnej
ale nieuniknionej osobistej kompromitacji
swojej pozornie nieskażonej przestrzeni.

Przymykałem oko na swój cień, pozwalając mu
zgubić się w trakcie traumatycznej dla nas gry
w chowanego, podczas której systematycznie
traciłem z oczu kolejnych oszukanych przyjaciół.

Gdy byłem małym chłopcem, aleją wolności
Boulevard de la Liberté włóczyłem się pomiędzy
domem, cukiernią i żelaznym pomnikiem ku czci
radzieckiego czynu, z którego w oczekiwaniu
na autobus urządzaliśmy niebezpieczną ślizgawkę.

To tutaj, aleją Świętego Jana, Avenue de Saint
Jean uciekałem z domu goniąc przeznaczenie
i na ulicy obok rozmieniałem je na drobne.

W Avignon się urodziłem, chodziłem do szkoły
imienia Karola Miarki, po lekcjach biegałem na most,
i dalej na rzymski akwedukt. Wieczorem w Culture
club zapijałem się po śląsku paląc bluesa, po to
aby przed północą przeczołgać się przez to miasto
raz jeszcze, obok pachnącego jutrzejszą kiełbasą
sklepu społem m'endormir tranquillement prè de nos têtes.


***

Praga nie usypia tak ostrym słońcem
i nie kłuje piaskiem pod powiekami.
Ogrody Kafarny mają inny odcień
wieczorem. Słone kraby, tureckie
toalety. Niedopłacony rachunek.

W rękach trzymam zamazaną mapę
martwych albo wymyślonych piratów,
z ukrytym bądź skradzionym skarbem.
Droga wódka lepsza niż niepewne złoto.


wojna kwiatów

Posklejane kwiaty pod paznokciami
zdrapane z ran na głowie zaczynają
gnić. W powietrzu gromadzące się
pyłki osiadają na ciele jak kurz.

Słońcem ukoronowany słonecznik
rosnący gdzieś pomiędzy Mikołowem,
a Perpignan, podkrada przestrzeń
walcząc o zamkniętą strefę uwagi.

Zmęczony i nienaturalnie wtłoczony
w fotel rozkładam się bezpośrednio,
w żyzny kompost francuskiej gleby.


strach

Boje się, a strach powoli
płynie pod skórą do krtani.
Bez przerwy na papierosa.
Ruch krępuje mięśnie. Tym

mocniej im bliżej serca drąży
obawa. Każda drobna bojaźń
drażni coraz bardziej sumienie.
Przetrwanie zależy od kondycji

auto-egzorcyzmu. Ściskam
w dłoni gorzkie powietrze
chcąc je ostatecznie zdusić.
Zabić irytującą niepewność.


obsesja

Wycieram spocone ręce w pośladki,
odrzucając niepunktowane myśli.
Nie angażuję się w rozpraszające
relacje i permanentne spojrzenia.

Obsesyjnie potrzebuję jakiejkolwiek
informacji, aby skutecznie móc
spacyfikować natrętną niepewność.

Szukam zagwarantowanego metą
spokojnego kierunku popołudnia.
Czekam na oficjalną prognozę pogody
aby zdławić meteorologiczne wątpliwości.


alkoholowy poker

Nasłuchując szumu rozmów,
rozlanego wodospadu głosów,
piję aby nie blefując bezczelnie,
utopić się w tym krajobrazie.

Wypełniam tętnice łagodnie
treścią, doprowadzając do orgazmu
dziewicze zakończenia nerwowe. Nie
wiem już czy podbijam czy pasuję.


uniki na słońcu

Gorące popołudnie w Avignon rozkłada
martwe ciała owadów. Przypadkowi
mordercy piją drinka ze starymi harcerkami,
które uparcie biwakują nie tracąc nadziei.

W czterdziestostopniowym upale wszystkie
moje niedociągnięcia ciągną się za mną po
rozpalonym asfalcie. Zapach spalonego mięsa
przetacza się przez nasze cuchnące potem ciała.

Nie mówimy o słońcu, które w każdej chwili
może nas wykończyć. Butelki wina zaczynają
ciążyć. Opróżnianie ich daje chwilowe złudzenie,
że unikniemy skomplikowanego samospalenia.


***

Z piciem jest jak ze snem.
Próbuję wizualizować tezę
ukrytą głęboko w pamięci,
a potem o niej zapominam.

Przecież to tylko sen. Jedna
mała tabletka czystej wódki
poszarpana napuchniętymi
ustami.

Od kilku dni śnię na jawie
pozbawiając się tym samym
możliwości zaprzeczania i
ucieczki przed projekcjami

własnych, z biegiem czasu
ułomnych, wspomnień, które
dręczą swoją fantazją i kuszą
kłamliwą nieodpowiedzialnością.


fizjologia

Tonę we własnym, kwaśno słonym
sosie z agresywnymi konserwantami,
sztucznie podtrzymującymi poczucie
świeżości umysłu. Toksyny wydalam,

przyjmując jednocześnie kolejne tak
jak gdybym nie był przekonany czy chcę
przetrwać jeszcze to lato, czy też wolałbym
rozłożyć się w nim. Od środka się trawię,
od zewnątrz ścieram.


autostrada na dnie jeziora

Poruszam się po kilku niestabilnych
platformach, korespondując pomiędzy
nimi za pomocą neuronowych gołębi.
Powolnych i nie zawsze skutecznych.

Autostrady mojej świadomości poddane
remontowi wymiany nawierzchni i powietrza,
pozbawione automatów telefonicznych
i ratujących podróż stacji benzynowych,
są tylko zbiorem rozmytych krajobrazów.


wykluwanie cykliczne

Z trzydziestoletniej skorupki mózgu,
nasiąkniętej za młodu gęstym dymem
nieporozumienia, wykluwam się.

Ślepy, bezbronny i pijany od samego
początku. Powstały ze zdegradowanej
do jednego osobliwego punktu, materii.

Osobowości pulsują jak wielki wybuch,
umierając codziennie wieczorem aby
nazajutrz, nie rozumiejąc już niczego,
rozpocząć kolejny cykl zapominania.


panny w Avignon

Czerwone plakaty rozwieszone jak liście
na konarach drzew wzdłuż betonowej alei,
gdzie kolorowe panny z jednym prywatnym
aktem za dwadzieścia euro w hoteliku obok.

Albo te czarno-białe z wypłowiałymi oczami
ale tańsze, oferujące marne, zgrane etiudy
bez chwilowej nawet gwarancji rozkoszy
w obcowaniu z ciałem, sztuką, mięsem.


wakacje w Avignon

Oddycham morskim powietrzem,
czując smak kraba na podniebieniu,
cykady we włosach i zagnieżdżone
w spróchniałych kościach ślimaki.

Skóra skwierczy na słońcu jak placki
na tanim oleju. Dekadencki spokój
prowokuje głębokie zaciągnięcie się
papierosem, nie tanim już od dawna.

Poprzez wąskie szczeliny pomiędzy palcami,
przeciągam te wakacje w Avignon, w kraju,
którego nie znam i w miejscu, z którego
żadna droga nie kończy się u celu.

Odpływy wracają. Ucieczka
możliwa jest tylko do środka.


zwroty. odwroty

W każdej chwili mogę się odwrócić
plecami od horyzontu, który miewał
inspirujące kolory. Struna na granicy
czasoprzestrzeni nie wytrzyma i pęknie.

Pozostaną po niej szorstkie dźwięki,
które wibrując na polnej drodze uniosą
ponad nasze cienie dezorientujący pył.


wypadanie z (rytmu) wiary

Łapię za klamkę jak za słowo Boże.
Poczucie bezpieczeństwa przekręca
sny jak źle dopasowany klucz.

Miłosierny Pan oszczędzi nam
potępienia, bo łaska nie lubi
dobijać nawet za podłe słabości.

Wiara jak świeży beton wchłania
strach. Układ psychonerwowy nie
lubi niepewnego pulsu. Wypadam.

Chwilowe przetrwanie zależy od modlitwy,
ale ponowne złapanie rytmu zależy tylko
od nas. Utożsamiając się z czymkolwiek,
nie dajemy sobie szansy na przetrwanie.


eksploatacja. warsztat

Opony ścierają się i skóra już nie
trzyma nawierzchni jak kiedyś.
Przewody zatkane wymiocinami.
Olej napędowy zmieszany z żółcią.

Kończy się dopuszczalny potencjalnym
prawem natury przebieg. Pozostają
okresowe spowiedzi i denerwujące
oczekiwanie kierownika złomowiska.


rozpęd

Wystraszony uciekającymi obrazami,
zaciskam dłonie na szyi kierowcy.
Światła Lyonu zlewają się z flashami
fotoradarów. Rzeka rozbita na karoserii
i w pustych butelkach porozrzucanych
na chodniku. Ktoś za to może ponieść
konsekwencje. My nie zdążymy.

Zapominamy o tym miejscu ścigając
już inny strach. Inne noce w nowych
kolorowych miastach, oślepionych
bezsennym karnawałem przetrwania.


o drodze (milence)

Ta pozornie prosta droga w dół
ma swoje kręte uzasadnienie.
Przemieszczamy się pomiędzy
ruchomymi punktami odniesienia.

Sens podróży zamknięty jest
w tym co do mnie mówisz i w tym
jak obejmujesz moją pijaną głowę,
wcierając w siebie to wszystko co
z niej sączy się, śmierdzi i zdycha.


nocna warta przy namiocie

Pilnuję dzisiaj twojego snu, rejestrując
na wszelki wypadek każdą swoją chorą
myśl, której nie jestem w stanie zabronić
przeniknąć przez wilgotną skórę gleby,
do zimnych, rozkładających się ciał
pod moimi stopami. Nie łatwo jest
przetrwać do rana bez zmrużenia oka.


regeneracja

Poluzowanie kategorycznych wymagań,
reakcją na degradację życiowej strategii.
Teleportujemy zdewaluowaną pozycję,
na inny znośniejszy punkt odniesienia.

Zaspokajamy poczucie własnej wartości,
szybką wyliczanką zbędnych drobnostek.
Zagładzamy śmiertelnie nasze ego chcąc
mniej, rewitalizujemy definicję spełnienia.


kierunki i momenty (kaśce)

Tyłek blondynki w tylnej szybie samochodu
oddala się w przeciwną stronę niż my.

Zamykamy nasze dojrzałe oczy cofając się
w przeszłość do huśtawek i wat cukrowych.

Wtedy piwo miało lepszy smak niż dzisiaj
to wino wznoszone w dekadenckim toaście.

Mogła być z nami ale wybrała inny kierunek,
inne wino, inną szybę samochodu. Pstryk.


prepilog

Analiza naszego położenia w tym raju
nie rodzi żadnego rozsądnego wniosku.
Słońce i piasek nie determinują tego
gdzie jesteśmy, a jedynie to że leżymy.

Zbyt dużo niewiadomych i nieczytelnych
aksjomatów. Zgwałciliśmy bezpowrotnie
naiwne lata naszej słodkiej egzystencji.
Jesteśmy nie do zmartwychwstania.


statek pijany

Odbiliśmy od portu trzydzieści lat temu.
Słońce wypala w nas dziury gdy lawirujemy
po niestabilnym pokładzie, unikając upadku.

Teraz ratunek nie ma takiego znaczenia
jak wtedy gdy jeszcze szukaliśmy wyspy,
która udzieli nam wszystkich odpowiedzi.

Pozostało dryfowanie i odbijanie się
od niewłaściwych brzegów. Toniemy
powoli ale systematycznie, centymetr
po centymetrze. Dzień po dniu.


mój dekadentyzm

Przejadłem go, przepiłem,
przespałem.